Home(handmade)working




Jeżeli myśleliście, że u Małgorzaty wraz z ostatnim wysypem zamówień skończyły się narzekania, to właśnie spieszę Was poinformować – nic z tego!

Prawdopodobnie nie powinno się rozpoczynać tekstu od „jeżeli”, no ale ustaliliśmy już: blog ten jest skupiskiem myśli w tematach różnych, na dodatek myśli abstrakcyjnych, więc któż mógłby kazać takim biegać wyłącznie po poprawnych stylistycznie torach?!

Więc (poprawności ciąg dalszy!) pomimo światełka w tunelu, pierwszej jaskółki, czy jak by inaczej nie nazwać tego malutkiego kroczku w przód w ramach działalności, powracam do swojego naturalnego stanu – do stresowania się! No bo czy na jednym Kliencie (no co prawda większym, no ale jednym) i znajomych da się budować sprzedaż? Oczywiście, że się nie da. Wiem, wiem – zaczęłam niby niedawno, powinnam się cieszyć, że mam jakiekolwiek zamówienia. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie panikowała… A chyba nie można się wypierać samego siebie? Czyż nie?

Ale, ale! Podczas, gdy ja tu popisowo rozwijam „dygresjonizm”, to w mojej głowie kłębią się myśli zgoła inne, w temacie których miał być ten oto tekst! A mianowicie… Dziś rano odbywając swój codzienny rytuał: odkurzania kocich kłaczków i idealnie równomiernie rozniesionego po całym mieszkaniu żwirku, mycia naczyń z wczorajszego wieczoru, zbierania prania, które (niestety) już całe zdążyło wyschnąć, poskładania porozrzucanych po sofie i fotelu koców, nakarmieniu (wiecznie głodnego) kocura, po wcześniejszym umyciu miseczek, no i oczywiście wyczesaniu wielmożnego Pana Kota, który zdążył już w międzyczasie powiadomić sąsiadów, będących dziś w swoich domach, że spóźniłam się ze swoją powinnością i w ogóle to zawsze zbyt krótko go czeszę – naszły mnie dywagacje w temacie PRACY Z DOMU.

Jak widzicie już sama złożoność poprzedniego zdania wskazuje, że miałam na te przemyślenia trochę czasu :P (Już się przygotowuję mentalnie, że pierwsza uwaga, jaką usłyszę od mojego Męża, na temat wpisu będzie brzmiała mniej więcej tak: „Ostatnio tak pięknie pilnowałaś się i nie tworzyłaś zdań tysiąckrotniezłożonych, a dziś znów!”)

No więc tak działałam sobie z rana, jako sprzątaczka własnego biura, mieszkania i pracowni, dokładając do tego etat wolontariusza w jednokotowym zoo, i tak sobie myślałam, że ci, co wychodzą do pracy to jednak mają fajnie. Wiem, że ja też mam fajnie „nie wychodząc” do pracy. Bo mogę sobie we własnym fotelu wypić kawę, czy wyjrzeć na ogród (by np. doglądnąć nowe kopce kreta - !!!). Ale ci, co wychodzą, to nie muszą najpierw posprzątać mieszkania (bo przecież nie da się pracować w takim bałaganie…), nastawić prania (bo przecież w międzyczasie się samo wypierze, gorzej, że samo się już nie powiesi…), pozmywać (bo przecież nawet nie ma jak nalać świeżej wody do czajnika…), pojechać na zakupy (bo przecież popołudniu są kolejki, bo wszyscy robią zakupy po pracy…). I tak zanim rozpocznę pracę właściwą – już jestem zmęczona! Hmm, chyba jestem trochę niewolnikiem własnego pedantyzmu (tak powiedziałby mój Mąż, a moja Mama by mu z pewnością nie uwierzyła, bo przecież wie, że całe życie mieszkała z bałaganiarą :P!).

Ale to jest tylko jeden z minusów pracy z domu. Jest też drugi - tym bardziej dziwny, że wypowiadany przeze mnie! Właśnie dziś stwierdziłam oto, że - uwaga, uwaga - brakuje mi ludzi! Pogadania z kimś w kuchni, wypicia z kimś kawy, zapytania kogoś o wczorajszy wieczór, czy ostatni weekend… Mi! Największemu Antyspołecznikowi, jakiego znam :P

No dobra znam jeszcze jednego – swoją drogą „kolega po fachu” w dziedzinie pracy z domu. M. - chyba właśnie zaczynam ROZUMIEĆ Twoje propozycje w stylu: „to kiedy coworking?” :)

Komentarze

Popularne posty