Cuda się zdarzają
„Cuda
nie zdarzają się nikomu z wyjątkiem tych szczęśliwych czubków,
którzy widzą je wszędzie”
cyt.
Stephen King „Po zachodzie słońca”
Po
ostatnim tekście czuję wyrzuty sumienia, albowiem jeszcze nie
zdarzyło mi się w żadnej „publikacji” nie dojść do
sedna :P Zaczyna mnie to przerażać, tym bardziej, że obszerne
rozpisywanie wkrada się już nie tylko do bloga, ale też do moich
innych działań. Problematyczne bywa to szczególnie wtedy, gdy np.
przygotowuję 10-minutową, rzeczową i krótką (przynajmniej
w założeniach...) prezentację – a do głowy cisną mi
się poetyckie i „wielokrotniepodrzędniezłożone” (a jakże
by inaczej!) zdania. Chyba czeka mnie jakaś terapia… Może muszę
zacząć czytać bajki dla dzieci poniżej 3 lat. Albo harlequin’y…
Tam podobno zdania są krótkie i proste. Choć nie wiem, czy
podołałabym samemu czytaniu :P
No
i zastanawiam się też, czy chcielibyście czytać taką formę
w moim wykonaniu :D Np. coś takiego:
W kwietniu
Unikaty Małgorzaty miały dużo pracy. Pracowałam całymi dniami.
Projekt był bardzo wymagający. Zorganizowanie wszystkiego okazało
się trudne. Wszystko na szczęście zakończyło się jednak
sukcesem.
Brrr!
Jakby pisał to ktoś inny, nie ja :P
Zacznę
więc od nowa.
Pomimo
tego, że nie mogę na razie powiedzieć wszystkiego, to coś o tym
niesamowitym KWIETNIU Wam napiszę! Bo inaczej pęknę!
Wszystko
zaczęło się (jak to w moim życiu często bywa) niepozornie,
od jednego niewinnego maila, który w pewne piątkowe
przedpołudnie wpadł, ni stąd ni zowąd, do mojej skrzynki mailowej
(oznacza to równocześnie, że gdzieś w czeluściach Internetu
moja Firemka jest odnajdywalna!).
W skrócie:
szybkie zapytanie, mega ciekawy projekt, bardzo mało czasu. Ale
ponieważ w takich kwestiach nie mam w sobie czegoś
takiego, jak instynkt samozachowawczy – pełna niebywałego
optymizmu (który normalnie w życiu towarzyszy mi niezmiernie
rzadko – no bo skoro mój Mąż ma go aż zanadto, to ktoś
w rodzinie musi być realistą :P) zabrałam się do roboty!
Piątek - każdy normalny człowiek żyje już weekendem, ale
oczywiście nie ja :D Ja w ferworze emocji tworzyłam ofertę
życia! Oferta poszła o godzinie 23 (przecież miała być
gotowa do końca dnia, no to była!). Weekend – tony emocji
i myśli, czy cokolwiek z tego wyjdzie. Poniedziałek –
telefon z samego rana. Mamy to!
Niepohamowany
entuzjazm szybko zastąpiony został przez pęd pracy i pierwsze,
pojawiające się na horyzoncie, schody.
Już
na wstępie zmieniły się wymiary, ale oferta została
zaktualizowana przeze mnie i zatwierdzona przez Klienta. No to
zamawiamy materiały! Belę 46 metrów bieżących washpapy
widzieliście na Instagramie i Facebook’u ;)
Kiedy
wszystko dotarło, zabrałam się za przygotowania prototypu.
Pierwszego. (Tak – numeracja jest tu znacząca…) Oczywiście
został on odrzucony. Kolor nie taki… Choć stał, jak byk w
ofercie (ten kolor znaczy się - tzn. był opisany z nazwy, więc
bardziej jednoznacznie już się nie dało :P)… Washpapa w kolorze
szarym jest tylko jedna. No i co gorsze - miałam jej już 46
metrów…
No
dobra – ustaliliśmy, że próbujemy pozostać przy tym kolorze,
skoro nie ma innej szarości, ale zrobimy w takim razie
jaśniejszy i cieńszy szew. Powstał więc drugi prototyp. Też
odrzucony… Szew za mało widoczny…
Tu
zaczęłam wpadać w lekką panikę. Czas uciekał, a dni
na realizację coraz mniej. No ale nie poddajemy się!
To
próbujemy ciemniejszy szew. Dodam tu, że dramatyzm poszukiwania
grafitowej nici do jeansu – bo ta jest najgrubszą, jaka wejdzie do
mojej maszyny – był ogromny. Chyba NIKT nie szyje takim kolorem,
bo w całym Rzeszowie znalazłam tylko jedną szpulkę, w jednej
tylko pasmanterii! Oczywiście mogłam zamówić dowolny kolor przez
Internet, jednak to wydłużało czas operacyjny o minimum dwa
dni robocze, a na taką stratę nie mogłam sobie pozwolić.
Trzeci prototyp – nie zgadniecie! Oczywiście, odrzucony… Kolor
szwu fajny, ale ten kolor washpapy to jednak za jasny…
Poziom
mojej paniki zaczął zmniejszać się na rzecz rosnącej frustracji!
Jak
już wspominałam – nie ma grafitowej washpapy, a jasnej
miałam w domu (już „tylko”) 44 metry…
Jedyna
opcja, jaka została w takiej sytuacji, to malowanie. Nigdy nie
malowałam washpapy, ale skoro do odważnych świat należy,
a washpapa to w końcu papier – no to nie pozostawało
nic innego niż spróbować! Jako, że koszty farb, stosowanych
w plastyce, puściłyby nas przy takim metrażu z torbami
(i mnie, i mojego Klienta :P), rozpoczęłam poszukiwania
„farby idealnej” w... marketach budowlanych :P Jak się zapewne
domyślacie, ludzie raczej rzadko malują ściany na kolor ciemnego
grafitu, więc łatwo nie było. Ostatecznie jednak się udało!
Farba na washpapie się trzymała - przynajmniej początkowo, ale na
dłuższe testy nie było czasu :P
No
to lecimy – czwarty prototyp. Grafitowa, pomalowana washpapa, szew
jak z „trójki”. Efekt? A jakże – prototyp odrzucony! Ten
szew jednak musi być trochę grubszy…
Tu
frustracja przejęła już całkowicie miejsce paniki! I nie
byłam tu zła na wymogi Klienta, bo ma on prawo do otrzymania
Produktu Idealnego, ale na to, że do ostatecznego terminu zamknięcia
prac zostały już tylko dwa tygodnie, a ja de facto nawet
jeszcze nie zaczęłam prac właściwych! Zagryzłam jednak zęby
i postanowiłam wydobyć z Klienta jasne i ostateczne
oczekiwania, bo na dalsze działania metodą prób i błędów
nie mieliśmy już czasu.
Podsumowanie
tych uwag przeraziło mnie już nie na żarty. Miałam wielkie obawy,
że obok malowania, konieczne będzie jeszcze ręczne szycie,
albowiem mój Łucznik grubszej nitki już nie pociągnie.
I tu
(przy maksymalnym zaangażowaniu w szukanie rozwiązań całej
rodziny) – z nieba spadł mi zaznajomiony Pan Szewc wraz
z jego łaciarką szewską. Nie dość, że zgodził mi się
pożyczyć maszynę, to jeszcze okazało się, że łaciarka nie
tylko zrobi mi dziurki do ręcznego szycia (takie było pierwotne
założenie), ale i podoła samemu szyciu kordonkiem! Maszyna –
marzenie!
Dodając
do tego nieocenioną pomoc mojego Taty, Teściowej, no i oczywiście
Męża (choć ten z założenia, żyjąc ze mną, ma ciężko
:P) – wszystko zakończyło się dobrze. To znaczy udało mi się:
-
Taty nie zabić (a pracowaliśmy razem dniami i nocami,
a dodatkowo przez to, że jestem do niego podobna we wszystkich
moich dziwactwach, łatwo nie było!)
-
Teściowej nie przemęczyć zupełnie
-
a Mąż? No cóż… Jakieś straty w ludziach musiały być
:P Biedak musiał spać przy „tupiącej” maszynie, a rano
przed wyjściem do pracy, słuchać odkryć swojego Teścia, jakie
nowe technologie klejenia zostały opracowane tej nocy :P
Oczywiście
komplikacji po drodze było więcej. Bo to stempel na malowanej
washpapie aged jednak się nie sprawdził i trzeba było logo
rysować ręcznie… Bo optymalizacja klejenia zmieniła potrzeby
zapasów materiałowych w wycinaniu, a wszystko już
zostało wycięte wcześniej „po staremu”… Bo łaciarka
nierówno naciągała górny kordonek i trzeba było szew
„dociągać” igłą ręcznie…
Choć
sama łaciarka okazała się dla mnie bardzo litościwa ;) W kwestii
ustawień naciągów górnej i dolnej nici oraz nacisku stopki –
poddałam się, stwierdzając, że nic nie da się zrobić z tym
rozciąganiem kordonka. Nie bez powodu zapewne nikt nie szyje
kordonkiem… Więc pewnie tak musi być.
I wtedy
właśnie stał się cud! To znaczy najpierw z krzykiem
przerażenia uznałam to za katastrofę! Podczas szycia – nagle na
washpapę spadła mi wajcha trzymająca górną nić! Wyobraźcie
sobie tragizm mojej sytuacji… Pożyczona maszyna… Do oddania
projektu 3 dni… A ja zepsułam łaciarkę!
Po
pierwszym ataku paniki – wzięłam trzy głębokie wdechy
i zaczęłam oglądać, co to dokładnie spadło. Miało gwint!
Była więc szansa, że tylko się odkręciło! A jeśli tak, to
gdzieś powinno się dać przykręcić to ponownie. Po wnikliwej
analizie reszty maszyny, znalazłam miejsce, gdzie było mocno
prawdopodobne, że wajcha znajdowała się wcześniej. Jako, że
w kubeczku na biurku oprócz podręcznych długopisów,
zakreślaczy i ołówków, trzymam również kombinerki
i śrubokręt (:P) – obyło się bez poszukiwań
narzędziowych. Przykręciłam więc niepokorną część, a potem
próba szycia. I co? Udało się! Ale uwaga, uwaga! Wiecie, jak
maszyna zaczęła szyć?? Bez naciągania nitki! To był moment,
kiedy popłakałam się ze szczęścia! Nie dość, że nie zepsułam
pożyczonego sprzętu, to jeszcze, dokręcając wajchę odpowiednio
mocno, skróciłam dwukrotnie czas obszywania, eliminując
konieczność ręcznego naciągania nitki!
Pomimo
braku wiary ze strony Najbliższych (nie będę tu wskazywać
imiennie, choć należałoby im się :P), że uda mi się dotrzymać
terminu – całość została domknięta na czas (co prawda na styk,
ale jednak :P). A kiedy kurier odbierał ode mnie ostatnią
partię wyrobów, poczułam się, jak po sesji na studiach – nie
wiedziałam, co mam ze sobą zrobić ;) Podobnego syndromu doznał
mój Tata – bowiem kolejnego dnia po powrocie do domu, dzwonił do
mnie z opowieścią, że wstał rano, a tam nie było nic
do klejenia :D
Doświadczenie
takiego przedsięwzięcia – niesamowite! Pod wieloma względami. Po
pierwsze – pierwsze (:P) tak duże i złożone logistycznie
w historii mojej własnej działalności. Po drugie –
nieporównywalne z najtrudniejszymi zadaniami, jakie
realizowałam w swojej pracy etatowej. Nawet przypłynięcie 500
kontenerów z wielkim piecem nie było bardziej skomplikowane,
zapewne dlatego, że pracowaliśmy wtedy nad tym w kilka osób.
A kiedy od A do Z robi się wszystko samodzielnie – jest INACZEJ.
Korzyścią
niezaprzeczalną, jaką „wyniosłam” z projektu – jest,
moja już, łaciarka szewska ;) Ja pokochałam ją, a ona
zaakceptowała mnie. (Byłego już) właściciela udało mi się
przekonać do sprzedaży, choć nie było to łatwe, a pertraktacje
trwały prawie dwa tygodnie. Myślę jednak, że dostrzegł on mój
niezaprzeczalny i widoczny gołym okiem zachwyt nad
możliwościami tej wiekowej maszyny i chyba tylko dlatego
zgodził się, by zmieniła ona swoje miejsce pracy ;) Musicie
wiedzieć, że teraz wszystko, co w Unikatach powstaje
z washpapy, szyje ten wielki, cudowny i zabytkowy Sprzęt,
dodając do każdego wyrobu dużą cząstkę swojej duszy.
Komentarze
Prześlij komentarz