Człowiek, który ma szczęście do pecha




Ci, którzy znają mnie osobiście, nieraz określają zdarzenia, które mi się przytrafiają, krótkim podsumowaniem: „to było takie Gosiowe”. Nie jest to jednak powodem do dumy, ani czymś, czym mogłabym się chwalić. Jeśli ktoś w gościach zaplami obrus, to oczywiście to jestem ja. Jeśli komuś coś spadnie i się zepsuje, to oczywiście przydarzy się to mi. Jeśli coś gdzieś zostanie postawione w sposób ryzykowny, niemal pewne jest, ze to ja to strącę. I tak dalej, i tak dalej…

Pomimo tego, że ustaliliśmy już, że nie ma się czym chwalić, to moje ostatnie pasmo nieszczęść postanowiłam wypuścić na światło dzienne. Chyba dlatego, że po opowiedzeniu tego kilku osobom, każda z nich płakała ze śmiechu – zaczęłam się zastanawiać, czemuż i Wam, moim Czytelnikom, nie miałabym poprawić (być może) humoru!

W moim konglomeracie, czyli mieszkanio-magazyno-pracowni, miejsca ostatnio mało. Nie dość, że przygotowuję się do kiermaszy bożonarodzeniowych, to jeszcze po wielu mozolnych próbach poprawy jakości moich fotografii, w końcu walczę ostatecznie ze zdjęciami produktowymi. Możecie więc sobie wyobrazić, że wszędzie na coś można się „nadziać”. W tym gąszczu nieraz naprawdę ciężko bezpiecznie postawić nogę. Szczególnie obok kubka kawy. Ale zacznijmy od początku…

Ponieważ bardzo podobają mi się zdjęcia typu flat lay, postanowiłam część zdjęć moich wyrobów przedstawić w takiej właśnie formie. Po wygrzebaniu na środek sypialni (tam rozłożyłam przenośne studio fotograficzne, bo akurat o tej porze dnia to tam było najlepsze światło w tej szarości zaokiennej) wszystkich poduszek w kształcie zwierzaków, rozpoczęłam wędrówkę po mieszkaniu w poszukiwaniu gadżetów, które tematyką pasowałyby mi do atmosfery, którą na zdjęciu chciałam stworzyć. Planowałam również przy okazji zrobić zdjęcie na #instawtorek (takie ćwiczenia fotograficzne, gdzie co wtorek grupa dziewczyn, pod wodzą niestrudzonej Dominiki z Kobiecej Fotoszkoły, robi zdjęcia w zadanym temacie). Jako, że temat dotyczył czytania, to do tego całego majdanu dołączyła również książka „Stukostrachy” Stephena Kinga (mojego ulubionego, niezastąpionego pisarza). Do tego wszystkiego znalazłam więc, po przejściu wszystkich pomieszczeń w domu: orzechy, kocyk wełniany i zakładkę do książki.

Do tego, zarówno z poduszkami, jak i z czytaniem (czyli ogólnie rzecz ujmując – z relaksem) oczywiście skojarzyła mi się kawa! No to dawaj – do kuchni! Niestety nie jestem szczęśliwą posiadaczką ekspresu i kawę parzę w kafeterce, a ta niestety nie daje najpiękniejszej pianki, postanowiłam więc, że do zdjęć zrobię kawę zbożową.

Wybrałam reprezentacyjny, duży kubek z kotami, nalałam wodę do czajnika, zasypałam kawę w kubku. Odkładając Inkę do szafki, nie zauważyłam, że nie domknęłam dobrze opakowania. W takiej sytuacji nie było więc możliwości odłożenia kawy prawidłowo i ta oczywiście z szafki wypadła, rozsypując się na blat kuchenny…

Posprzątałam.

Zaparzyłam zasypaną kawę. Poszłam z nią do sypialni, gdzie ułożyłam całą kompozycję, na początek z książką. W rogu stanęła pięknie parująca kawusia.

Świeca! Świeca z pewnością dodałaby zdjęciu uroku, więc postanowiłam pójść jeszcze po świecę. Wychodząc, zahaczyłam stopą o kawę… Oczywiście cała się rozlała! Książkę z prędkością światła uratowałam, ale kocyk musiałam zaprać, a (na całe szczęście foliowe!) tło fotograficzne - umyć i osuszyć

Posprzątałam.

Zaparzyłam drugą kawę. Na nowo wszystko ułożyłam i zrobiłam zdjęcie. Sukces!

No to skoro tak dobrze mi poszło, stwierdziłam, że od razu zrobię jeszcze zdjęcie materiałów na warsztaty, by wrzucić je do wydarzenia na FB (swoją drogą zapraszam serdecznie na warsztaty na TargArcie w Rzeszowie 7 grudnia w sobotę!). Pognałam więc (ostrożniej tym razem!) po filc, nożyczki i kordonek.

Filc trzymam w sofie (chyba już kiedyś to nadmieniałam, ale przypominam, bo to ważny szczegół jest). Otworzyłam więc schowek, wyciągnęłam, co trzeba i poszłam robić zdjęcie, zostawiając sofę otwartą, bo przecież zaraz będę chować filc z powrotem. Udało mi się zrobić zdjęcie bez większych przygód, więc szczęśliwa pozbierałam wszystkie materiały, by nie zakopać się zupełnie w tej sypialni w ogromie gratów i poszłam ze zwojami filcu do salonu. Pomyślałam jednak, że w sumie to zostawię ten filc na wierzchu, bo i tak muszę sprawdzić, czy mam wystarczającą ilość na warsztaty. Rzuciłam go więc na stół, a sofę zamknęłam, nawet na nią nie zerkając.

Poszłam odłożyć kordonki i inne szpargały, ale kątem oka zauważyłam, że coś się ta sofa nie domknęła. Pomyślałam „Dobra, odłożę te rzeczy i wrócę ją docisnąć”. Chociaż przeleciała mi jakaś wątła myśl, że dziwne to w sumie, bo filc na wierzchu, więc czemu bez niego się nie domyka, skoro z nim w środku się domykało…

Wtedy właśnie mój mało przytomny mózg usłyszał chrobotanie z tej nieszczęsnej sofy. „KOT!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!” Ta myśl była już zupełnie przytomna! Pobiegłam otworzyć sofę, a stamtąd wybiegł z prędkością błyskawicy przerażony Herkules! Prawie zabiłam swojego kota… Na szczęście po wnikliwej obserwacji Gnoma, nie zauważyłam żadnych niepokojących objawów, widać więc, że jedynie go lekko wgniotłam w moje zmagazynowane w sofie poduchy… Jednak dziwne przestrzenie magazynowe czasem są całkiem przydatne!

Na szczęście limit moich „Gosiowych” zdarzeń na ten dzień, wraz z próbą zabójstwa własnego Kocura, się wyczerpał i dotrwałam już do wieczora bez dodatkowych atrakcji.

Także wiecie – niby rękodzielnik ma dobre panowanie nad swoimi rękoma, ale czasem koordynacja całego ciała, a szczególnie mózgu, nie idzie z tym w parze :P

Komentarze

Popularne posty